„Diuna: Część druga” to bajeczna pustynna widokówka… ale czy jest arcydziełem? Niektórzy recenzenci chyba nawdychali się Przyprawy z Arrakis.
„Diuna: część druga” zostanie zasypana Oscarami. I to zasłużenie. Denis Villeneuve pięknie mówi obrazem, ocierając się o poezję. Każdy kadr przypomina obraz z galerii sztuki i natychmiast traci się świadomość, że jest to cyfrowa fikcja. To triumf formy – ocenił nową „Diunę” Tomasz Raczek. Co jednak zostanie z filmu jeśli zerwiemy z niego imponującą szatę wizualną? Stanie przed nami nagi, dumny i wyrzeźbiony Atryda czy wychudzony Fremen błagający o wodę?
Oglądając drugą „Diunę” czułem się jak mały chłopiec, który dostał w prezencie zabawkowy samochód i natychmiast go rozkręcił, zaintrygowany co skrywa w środku. Wyidealizowane w wyobraźni mechanizmy okazały się prostą konstrukcją – jedną osią, kilkoma wyrobionymi śrubkami, a wszystko to trzymało się na kilku kroplach kleju.
Zacznijmy rozkręcanie. Austin Butler jako Feyd Rautha, pozbawiony czarno-białych ujęć i charakteryzacji, nadal będzie magnetyzującą postacią? A może okaże się jedynie generycznym drugoligowym „złolem” z Marvela? Sadyści z nożem, których jedynym modus operandi są zabijanie i władza, to już dawno w kinie ZA MAŁO. Po filmach takich jak np. „Joker”, „Milczenie Owiec”, „To nie jest kraj dla starych ludzi”, czy nawet „Czarna Pantera”, widzowie wymagają więcej od czarnych charakterów. Jednowymiarowy Butler z „Diuny”, bez żadnego backgroundu, plasuje się gdzieś pomiędzy Dar-Benn z „Marvels”, a En Sabah Nur z „X-Men: Apocalypse”. A może po prostu dostał za mało czasu?
CZYTAJ WIĘCEJ: Najlepsze czarne charaktery z filmów (także polskich) – TOP 15
Dla przeciwwagi, Stellan Skarsgård jako baron Harkonnen jest fascynujący, aktorsko i wizualnie. Postać ma swój ciężar, dosłownie i przenośni. Jeśli wyjmiemy go z kadzi z ohydnym płynem, zabierzemy futurystyczne gadżety, wciąż będzie to kawał fascynującego skurczybyka.
Pustynne czerwie są monstrualne, przerażające i imponujące. Kino drży gdy nadciągają. Do czasu. W pewnym momencie są pokazywane tak często, że powszednieją. Stają się pustynnym Uberem. Owszem, dostają epicką scenę w finale, która powinna być ciosem nokautującym i totalnym zaskoczeniem… ale pokazano ją w zwiastunach. Piaski Arrakis odsłaniają za wiele i za szybko.
Zendaya jak to Zendaya – jest od tego, żeby posyłać spojrzenia i uroczo się naburmuszać. Ma już 27 lat i może czas przestać wciskać ją w role nastolatek? W roli temperamentnej Fremenki lepiej sprawdziłaby się Florence Pugh, która jako Irulna za wiele do zagrania nie ma.
CZYTAJ WIĘCEJ: Film „Madame Web” wziął w łeb. Kto to montował… Daredevil? [RECENZJA]
„Diuna: Część druga” świetny film… ale bez przesady!
Timothée Chalamet jako mesjasz Kwisatz Haderach to fałszywy prorok. Wbrew peanom na jego cześć, nie widać przemiany Paula Atrydy w mesjasza Kwisatz Haderach. W finale zaczyna krzyczeć i chrypieć niczym Marek Dyjak, ale to dalej ten sam rozmydlony chłopak. Z takim niedoborem charyzmy nadaje się do sprzedawania uzdrawiającej pościeli emerytom, ale nie do bycia religijnym guru władającym umysłami surowego ludu pustyni. Poza tym, młodego Atrydę chroni tak gruby i nachalny plot armor, że wszelkie rzucane mu wyzwanie nie mają sensu, a sceny zostają pozbawione dramaturgii.
Upchnąć potężne uniwersum Franka Herberta w ciasne filmowe ramy, to jakby próbować zmieścić czerwia pustyni w mikrokawalerce w Warszawie. Denis Villeneuve porusza się więc po materiale źrodłowym jak Fremeni po pustyni – gubi rytm i przemyka zygzakiem. Efekt? Momentami można odnieść wrażenie, że ktoś pomylił się w montażu i coś wyciął. Do tego zabrakło konsekwencji. Sardaukarzy najpierw są kreowani na niepokonanych wojowników, za po chwili dostają manto jak Kitowcy z „Power Rangers”. Rabban, mający być maszyną do zabijania, w finale pada szybciej niż Marcin Najman w oktagonie. Legenda filmu „Diuna: Część druga” padnie poza kinami równie szybko?
„Diuna: Część druga” to nie „Gra o tron”
W recenzjach drugiej „Diuny” pojawiają się porównania do „Gry o tron”. I są to porównania za które Fremeni powinni oddać recenzentów pustyni. Feyd Rautha nie gra w tej samej lidze socjopatów co Ramsay Bolton. Lady Jessica jako matka nie jest jak Cersei. Paul Atryda idący przez tłum wiernych to nie Daenerys wyzwalająca Yunkai jako „Mhysa”. Intryga Bene Gesserit nie umywa się do spisków w Westeros. Intrygę się buduje. Nie wystarczy tylko o niej napomknąć. Zwrot akcji związany z pochodzeniem jednego z bohaterów nie szokuje – nie ma pod ten wątek „podbudówki”, brakuje emocjonalnego ciężaru. To jeden z głównych problemów fimowej „Diuny”. O wielu rzeczach po prostu się mówi. Widzu, masz uwierzyć, że to ważne i powinieneś się tym przejmować. Widzowie to jednak nie Fremeni, którzy ślepo wierzą w narzucone im religijne matryce.
Skąd więc takie idealizowanie nowej ekranizacji nowej „Diuny”w recenzjach? Czy wynika to z buntu i przekory? Może widzowie, wielokrotni oszukani przez współczesne kino, mający dość cyfrowego chłamu i kiczowatych złotych cielców, chcą znowu w COŚ wierzyć?
Miejsce obrazów jest w muzeum?
Czy w takim razie warto iść na film „Diuna: część druga” do kina? Zdecydowanie TAK. To wizualna orgia i wyjątkowe doświadczenie. Nie pozwala oderwać wzroku. Jest jak obrazy mistrzów, które powinno się oglądać w muzach i galeriach, a nie w komputerze. Nowa „Diuna” to dzieło, którego miejsce jest w kinie. W streamingu i domowych pieleszach może nie zrobić już takiego wrażenia.
Chcesz więcej kultury? Pan Od Kultury zaprasza na Facebooka i Instagram