Powieść „Opiekunowie” miała być horrorem. Już po pierwszej paczce chusteczek wiedziałem, że mnie okłamano. Chcę być tak okłamywany częściej.
Fabuła powieści „Opiekunowie” (Watchers, 1987) to prosty przepis na sukces. Krótka receptura składająca się zaledwie z kilku składników, bez sztucznych emulgatorów i zapychaczy. Z tajnego laboratorium uciekają superinteligentny pies Einstein oraz krwiożerczy mutant Obcy. Łączy ich telepatyczna więź. Potwór chce zabić czworonoga, którego przygarnęła dobroduszna para. Rusza w pościg zostawiając za sobą szlak śmierci. Do gry wkracza też zabójca Vince Nasco ze swoim popapranym modus operandi, a Agencja Bezpieczeństwa Narodowego ujawnia jakie okrutne eksperymenty przeprowadzano w laboratorium Banodyne. Finalnie z receptury Deana Koontza wychodzi produkt typowy dla kina klasy B z lat osiemdziesiątych (archetypiczni bohaterowie, potwór, zła korporacja), ale okazuje się, że taka mieszanka znakomicie się sprawdza.
Więcej kultury? Pan Od Kultury zaprasza na Facebooka i Instagram

Opiekunowie – więcej wzruszeń, niż strachu
Nie dajcie zwieść się marketingowi „Opiekunów”. Chociaż trup w powieści Deana Koontza ścieli się gęsto, to horroru jest w niej niewiele. To raczej sensacyjny thriller, balansujący na pograniczu krwawego science fiction i wzruszającego dramatu, w którym pobrzmiewają echa „Frankensteina” i „Wyspy doktora Moreau”. To przede wszystkim opowieść o budowaniu relacji silniejszych niż strach i śmierć. Wzruszająca historia o przywiązaniu, samotności i pragnieniu miłości. O tym jak pies potrafi splatać ludzkie losy i przywracać chęć do życia. „Opiekunowie” to zdecydowanie więcej wzruszeń, niż strachu.
Rozbrykanie retrievera i radosne machanie ogonem miały na Travisa zaskakujący wpływ. Od dłuższego czasu umysł mężczyzny był mrocznym miejscem pełnym przygnębiających myśli o śmierci. Niekłamana radość istnienia, jaką okazywało zwierzę, była jednak niczym reflektor, który rozproszył mrok umysłu Travisa i przypomniał mu, że życie ma również jaśniejszą stronę, o której sam dawno już zapomniał
„Opiekunowie” dean Koontz
Dean Koontz się nie certoli. Od pierwszych stron rzuca nas w wir wydarzeń. Od razu mamy jasną sytuację – to walka dobra ze złem i nie ma wątpliwości, kto jest po której stronie. Autor szybko nakreśla stawkę, wiemy do jakiego wydarzenia jesteśmy metodycznie prowadzeni, a katharsis dostajemy jak na tacy. Zmierzamy do wiadomego finału, a po drodze nie zatrzymujemy się na czcze pogaduchy jak w powieściach Stephena Kinga.

„Opiekunowie” to literatura suspensu prowadzona w filmowy sposób. Jak w dobrze wykonanym montażu, dostajemy tylko sceny niezbędna dla fabuły, by nie ucierpiały dynamika i rytm opowieści. Jak w filmie, wszystko musi być w punkt. Proporcje strachu, akcji, romansu i wzruszeń są aptekarsko wyważone. Zapewne Koontz pisał „Opiekunów” z myślą o ekranizacji i dlatego są niczym scenariusz filmowy skrojony przez wprawnego rzemieślnika. Co ciekawe, powieść trafiła na ekran czterokrotnie, choć sam pisarz podobno z żadnej adaptacji nie jest zadowolony.
Wiedział jednak, dlaczego zachowanie psa tak bardzo go wzruszyło. Po raz pierwszy od trzech lat Travis Cornell czuł się potrzebny i miał świadomość głębokiej więzi, która połączyła go z innym żywym stworzeniem. Po raz pierwszy od trzech lat miał po co żyć
„Opiekunowie” Dean Koontz
U Koontza na warsztacie
Dean Koontz zna się na mechanice działania thrillerów. Fachura wie gdzie docisnąć, poluzować lub dokręcić, by ta machina działała płynnie. Zajrzysz, dotkniesz i ten „page-turner” już cię nie puści. Owszem, „Opiekunowie” to powieść przewidywalna, wykorzystująca typowe schematy Koontza, ale już dawno tak bardzo nie chciałem upewnić się co wydarzy się na kolejnych stronach i dawno tak bardzo nie martwiłem się o bohaterów. Finalnie, czytając „Opiekunów, niczym nastolatek, zarwałem noc, bo MUSIAŁEM WIEDZIEĆ.

Proste historie poza czasem
„Opiekunowie” to idealna historia na 2-3 wieczory, na długą podróż pociągiem lub na uporanie się z czytelniczym wypaleniem. To satysfakcjonująca rozrywka, pozwalając na moment znaleźć się poza czasem. Łopatologiczna przestroga przed zabawą w boga i krytyka postępu cywilizacyjnego, ale bez moralizowania. To okazja, by złapać oddech od wielkich i wycieńczających historii pokroju „To”, „Bastionu” czy sagi Folleta.
Przede wszystkim, Koontz wie jaką siłę ma prosta historia o walce dobra ze złem. Dla takich historii zarywa się noce.
Więcej kultury? Pan Od Kultury zaprasza na Facebooka i Instagram