Seriale true crime mają jeszcze sens? Śmierć spowszedniała, a maszynka popkultury dławi się już mieleniem kolejnych zbrodni. Jednak coś sprawia, że od pozornie nudnego serialu „Miłość i śmierć” HBO Max nie można się oderwać.
„Miłość i śmierć” to historia prawdziwej zbrodni z latach 80. i pieczołowita adaptacja reportażu Jima Atkinsona „Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie”. Każdy dzień w miasteczku Wylie jest nudny do bólu. Prowincjonalna i pruderyjna społeczność skupiona wokół metodystycznego kościoła, praca, plotki, gotowanie i znużona banałem kura domowa. 30-letnia Candy Montgomery i dwa lata starszy Allan Gore decydują się na romans. Niezobowiązujący związek okazuje się jednak śmiertelną pułapką. Kogoś czeka bliskie spotkanie z siekierą.
Miłość i śmierć – historia bez wąsa
„Miłość i śmierć” to zupełne inne true crime niż np. patogenny „Dahmer” Netflixa. Nie ma epatowania zbrodnią i popkulturowego oswajania potworów. Jest za to śledzenie drogi do zbrodni i powolne budowanie relacji między bohaterami. Jest oczekiwanie kiedy sielankę trafi szlag.
Produkcję charakteryzuje dbałość o szczegóły i wierność faktom. Realia lat 80. oddano z subtelnością, której niestety trudno szukać w polskim kinie. U nas nadal króluje doklejony wąs i wygrzebany z muzeum Polonez.
HBO Max wybrało też idealnie także duet twórczy. Za scenariusz „Miłość i śmierć” odpowiada David E. Kelley, autor takich hitów telewizyjnych jak „Małe wielkie kłamstewka” i „Od nowa”. Reżyserka i producentka wykonawcza to Lesli Linka Glatter. Pracowała m.in. przy kultowym „Miasteczku Twin Peaks”, „Mad Men”, „Pozostawionych”, „Homeland”, „The Morning Show”. Wyraźnie wyczuwalny jest klimat tych produkcji.
True crime – rzeczywistość kontra film
Czy „Miłość i śmierć” to w ogóle porywająca historia? Romans, morderstwo, rozprawa sądowa. W obecnych czasach niewiele osób to porusza, bo zbrodnia spowszedniała. Mamy przecież Dahmera, mord w Chodzieży, Breivika, Jacka Jaworka, Fritzla, a mama Madzi jeździła w bikini na koniu. Niedawno pewien pijany Rosjan zjadł nawet zamordowanemu sąsiadowi pośladki, a jego pobratymcy robili z ludzi weki na zimę i przyrządzali głowy w pomarańczach. Niepozorna Candy Montgomery z siekierą ma sporą konkurencję. Co więc sprawia, że od serialu „Miłość i śmierć” nie można się oderwać i nie jest to jedynie kolejna zbrodnia przewałkowana przez popkulturę?
Historię na wyższy poziom wznosi Elizabeth Olsen. Jest diabelnie magnetyzująca i nie do końca wyszła z roli po „WandaVision”. Chwała twórcom za to, że mogąc przebierać w seksownych amantach, wybrali do roli Gore’a otyłego i mrukowatego Jessego Plemonsa. Tworzy z Olsen wyjątkowo wiarygodną parę kochanków. Bez ich charyzmy i toksycznej chemii ten serial mógłby mieć spory problem.
Miłość i śmierć, czyli kolejny sukces HBO
HBO Max znowu zdeklasowało konkurencję niepozorną historią. Bez fajerwerków, szokowania i brutalnego łamania tabu. Tak jak w przypadku „The last of us”, minimalizm dał maksimum efektu.
Chcesz więcej kultury? Pan Od Kultury zaprasza na Facebooka i Instagram.